Co pewien czas pojawiają się informacje na temat skutków, jakie powoduje korzystanie z dopalaczy. Człowiek, który nie zastanawia się głębiej nad tym zjawiskiem, może nawet serdecznie się uśmiać, gdy czyta, że ktoś liże telewizor albo zajada się psią lub kocią karmą. W takiej sytuacji ma prawo pomyśleć: "to wolny kraj, więc robi, co chce, jego sprawa". Jednak to niezupełnie prywatna sprawa naiwnego poszukiwacza psychodelicznych wrażeń.
Lekarze alarmują, że ofiar dopalaczy przybywa, leczenie pacjentów jest trudne, ponieważ "wynalazki" odurzające zawierają nieznane niekiedy tradycyjnej medycynie składniki, co utrudnia leczenie. A trafiającym na oddziały intensywnej terapii grożą wielorakie schorzenia. Pomijając dalszy zanik szarych komórek (piszę "dalszy", bo przecież nikt, kto ma ich komplet, nie sięgnie po tajemniczą truciznę), amatorom dopalaczy grozi uszkodzenie wielu narządów wewnętrznych, że o zejściu śmiertelnym nie wspomnę.
Walka z dopalaczami jest trudna. Nie pomaga przestrzeganie przed sięganiem po "kolekcjonerskie okazy", ludzie ustanawiający listę niedozwolonych środków odurzających nie nadążają z aktualizacją owej listy. Czy jest w takim razie jakikolwiek sposób, by do szpitali przestali trafiać otumanieni klienci sklepów z dopalaczami? Ostatnio w gronie osób rozmawialiśmy na ten temat. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że sposób jest jeden, skoro tłumaczenia na nic się nie zdają. Amatorzy dopalaczy wspólnie z dostawcami dopalaczy powinni solidarnie ponosić koszty leczenia. Nie może być tak, że zwykły obywatel miesiącami czeka na wizytę u specjalisty, podczas gdy dopalaczowy oszołom ma pierwszeństwo w leczeniu, a dostawca trucizn nabija sobie kieszeń. Jak doprowadzić do tego, by dla jednego i drugiego "dopalacz" oznaczał ponoszenie kosztów, to już sprawa ludzi, którzy na co dzień zastanawiają się, jak ukrócić dopalaczowy proceder.